Mała posiadłość Holendrów położona wśród pierwszych szczytów Umbrii. Ukryta wśród drzew. Kilka miejsc obozowych, niewielki basen, niby wszędzie blisko, ale niecałkiem. Obozowisko rozstawione na parę dni. Może tydzień, w myśl zasady, że najlepiej nic nie planować, kiedy bierze się wolne od wszystkiego. Na terenie posiadłości nie ma żadnego zasięgu. Smartfony jako mało użyteczne gadżety off-line przypominają wymownie jak nieodzowne stały się w życiu, chociaż przez te dni nie znaczą zupełnie nic. Wspaniałe uwiecznienie mojej rocznicy wylogowania się z facebooka i skasowania konta na instagramie.
Oaza spokoju 1300 kilometrów od domu. Czemu szukam wypoczynku w miejscach, w których mam gwarancję niesłyszenia mowy ojczystej?
Rano po śniadaniu rowerem do Pergoli, najbliższe miasteczko. Stromy podjazd, a potem zjazd w dół. Zakupy w sklepie i winnica, która będzie mnie zaopatrywać w domowe wino.
Popołudnie w Fabriano (mekka papieru, ale pozostaję przy moich moleskinach). Wchodzę do księgarni raczej po trochę cienia. W pierwszej sali są te słynne papiery z Fabriano, w drugiej książki. Dotknąłem tej z poezją. Otworzyłem ją i przeczytałem jeden wiersz po włosku, głośno, ale w myślach. Nie rozumiejąc ani słowa, opoerając się tylko o ich melodię. Tak, to była dla mnie prawdziwa poezja.
W Sassoferrato burza i ściana wody podczas gdy w barze zgromadziło się parę osób na aperolu. Auto stoi nieco dalej, w bocznej uliczce, gdzie domy szukają cienia przez większą część lata. Poczciwy barman domyśla się problemu i sam od siebie daje parasol. Zwrócę go za tydzień, przy ponownej wizycie w tym miasteczku.
Włoskie poranki. Budzę się tuż przed ósmą, nie przez gorąco, bo miejsce snu jest zacienione. Nad ranem pojawiają się w głowie zdania, którym pozwalam przepaść nie zapisując niczego. Obozowisko wśród drzew akcji i dębów, basen otoczony krzewami lawendy i ścianami rozmarynu. Cykady.
Nie bałem się w roku pandemii wyjazdu na te pogranicza Marche i Umbrii. Włochy, naturalny wybór gdy marzę o odpoczynku. Jest mniej ludzi, a więcej ciszy. Zatem plan nie składa się z planu „każdego dnia miasteczko”, a raczej każdego dnia książka, pływanie, wino z tej samej fattori i nuda. Żadnej gonitwy i życie bez transmisji danych. Śniadanie pod drzewem, włoskie składniki i kawa z kawiarki. Hamak pod akacjami.
Jedząc śniadanie przyglądam się jak swoje obozowisko zwija Holender. Nowoczesna (czy jest jeszcze aktualny taki przymiotnik?) ogromna przyczepa kempingowa ustawiona była pomiędzy drzewami i aby ją przestawić w sposób umożliwiający podpięcie do Forda Mondeo używał małego pilota. Kierował tą monstrualną przyczepą jak samochodzikiem na zdalne sterowanie. Obrazek wypełniał śniadaniową rutynę. Gdy przyczepa trafia już na hak i holenderscy sąsiedzi mogli odjechać okazuje się, że nie są w stanie ruszyć po niewielkiej pochyłości. Potrzebna była pomoc moja i gospodarza posiadłości aby ich zwyczajnie popchać. Kiedy pojawia się najdrobniejszy problem potrzebny jest człowiek, a nie mały pilot.
Popołudnie na basenie. Spokój. Poza nami jest tutaj niemieckie małżeństwo, po pięćdziesiątce z dwójką malutkich dziewczynek. Dziewczynki miały jakieś dwa, trzy lata i bawiły się w basenie z – jak się okazało – swoimi ponad pięćdziesięcioletnimi rodzicami. Świat pełen jest drobnych cudów. Nazywaliśmy go Juhu!, z uwagi na to, że bawił się ze swoimi dziećmi w sposób bardzo intensywny od rana do późnego wieczoru stymulując je na wszystkie sposoby. Gdy po dwóch dniach odjechali zrobiło się ciszej bez Juhu. Nic nie przebije Juhu i tego byliśmy pewni.
O 16 uruchamiane jest na dwie godziny wi-fi. Czas, żeby usiąść z gospodarzami w cieniu pod nomen omen włoskim orzechem i napić się zimnego montepulchano rozmawiając o bluesie i koncertach Pink Floyd z trasy „Momentary Laps of Reason”. Wcześniej siadali ze swoim holenderskim przyjacielem, który pojawiał się tylko o tej porze. Gdy odjechał z zapasem montepulchiano i oliwek, zająłem jego miejsce pod orzechem. Pokażcie mi małżeństwo prowadzące agroturismo z Polsce, które zjechało południe USA, by dotykać świątyń Bluesa.
Pewnego wieczoru przyjechała jeszcze włoska rodzina joginów, a wcześniej w wynajętej na rzymskim lotnisku lanci („mam tu lepszy samochód niż mój własny”) przyjechała i została do końca naszego pobytu Diana, holenderka, samotna matka z dwójką bardzo sympatycznych dzieci w wieku piętnastu i dwunastu lat. Zajęli duży stacjonarny namiot typu safarii. Jeździli po okolicy i wydawali się bardzo ze sobą zżyci. Ilekroć ich spotkałem, zamieniałem z nimi parę słów.
Gdzieś w środku upałów Ancona i jej wybrzeże – od naszej Marotty, przez Senigalię, piękne ancońskie przedmieścia, po Sirollo, Numanę. Gdzieś w połowie pobytu na dobre pozbywasz się zegarka.
Zacząłem od „Ludzkich historii” Czesława Miłosza, bo zabieram go ze sobą na każde wakacje i pewnie tak już pozostanie. Jego geniusz jest dla mnie ostateczny i dalej nic nie ma, można zawracać. Potem sięgnąłem po „Vernona Subutexa” Virginie Despentes, pierwszy tom podarowany mi kiedyś przez Ajfonika, zacząłem czytać, nadgryzłem i porzuciłem. Na ile? Chyba na dwa lata. Tymczasem tutaj pochłonąłem w dwa dni i wyżebrałem u niej przesłanie mi na kindla kolejnych dwóch tomów. Wpadłem w Paryż, w kulturowe kody, w ścieżkę dźwiękową, z której dobrze znam większość piosenek i nieoczywistych nazw zespołów. W Paryżu będę jesienią, więc zaciągnę Ajfonika do parku des Buttes-Chaumont, kto wie, może napijemy się nawet czegoś w barze Rosa Bonheur.
Jaki byłem młody czytając amerykańską poezję z tamtej starej, przyznaję – skradzionej z biblioteki – antologii „Buntownicy i wizjonerzy”. Są te wiersze moimi tatuażami i dlatego innych tatuaży nigdy nie potrzebowałem sobie zrobić.
Znajduję u Despentes zdania, którymi się bawię: „Po czterdziestce wszyscy przypominają zbombardowane miasto”: jestem ostrzelanym miastem, po czterdziestce. Broniłem się przez chwilę, a wydawało się, że trwało to znacznie dłużej. Nikt nie próbował pertraktować ani zawierać sojuszy. Drugi tom zaczyna się cytatem z „Anathem” Coehna, który w tym roku zaśpiewał Father John Misty: „Bij w dzwony, ciągle potrafiące dzwonić. Zapomnij o swojej doskonałej ofercie…”
Posiadłość cykad. Wolna praca kalendarza. Dryfujemy po przekątnej własnych marzeń.
Niedziela, zjechało więcej osób, ale to wciąż niewiele. Siedzimy z Ally i Lammertem pod orzechem, nieco więcej montepulchiano. Holendrzy, Włosi, Niemcy i my. Ale nie piszę my-Polacy. Od kilku lat narasta trudność w tym określeniu siebie. A teraz ten kraj się rozjechał jak w nieudolnym szpagacie. Co gorsza w takim bezradnym rozkroku pozostał. Notuję, za Spinozą. Polska to bardziej pastwisko niż państwo.
Wracam do mnie to, że zaraz za wyjechaniem z Polski nie ma przydrożnych reklam, bilboardów, syfu informującego o przecenie padliny w dyskoncie, wysokich słupów macdonalds, że w miasteczkach i kuroratach jest cisza i z żadnego bistro nie dobiega idiotyczny eremef, że ludzie uśmiechają się do siebie mijając się na ulicy, a flaga tęczy nie robi tu na nikim żadnego wrażenia.
Mam na imię Lamm: przyjechałem tutaj w 2008 roku. Alison była moją dziewczyną 40 lat temu, pod koniec lat 70-tych, ale wtedy nie byłem gotowym na miłość dwudziestolatkiem. Czas nas rozdzielił, a potem po 30 latach połączył ze sobą ponownie. Wówczas postanowiliśmy zostawić nasze życia w Holandii i tak znaleźliśmy się w tym miejscu.
Mam na imię Alison: Kochaliśmy się z Lamm’em w ’77-78. Wciąż widzę w nim tamtego chłopaka. Wybraliśmy to miejsce i ani jednego dnia nie mam wąrpliwości, że to był właściwy wybór.
Mam na imię Luca: od 40 lat serwuję pizzę w tym małym barze przy plaży w Pescarze, gdzie zjechaleś na chwilę z drogi. Latem, po pracy zdarza się, że wchodzę do morza. Pizza ma 8 smaków. Ale rodzaj ciasta jest tylko jeden. Możesz wziąć take-a-way. Innego życia nie znam.
Nie wybrano galeria lub galeria została usunięta